close

Ludzie i ludzie, których nie ma – relacja Hani Łozowskiej

    Gorlickie-Centrum-Kultury-fot.-H.-Łozowska

    W połowie drogi urywa się zasięg. Jadę dalej dzięki pamięci telefonu. Jedno nieostrożne tapnięcie w ekran i gubię trasę. Google Maps bez zasięgu nie wyznacza nowej. Jedno rozwidlenie, nierozważne skręcenie – jestem w lesie, boksuję w koleinach. Przejeżdżam bród i nie mieszczę się wszerz, by zawrócić. Droga prowadzi donikąd.

    I tak jest wszędzie. Drogi, jeśli są, kończą się nagle albo ostrzegawczo przechodzą od asfaltu przez betonowe płyty aż po żwir zarośnięty trawą zbyt bujnie na miejską osobówkę. Przecinają je dopływy rzek i strumyki. Czasem przejeżdżam przez Słowację – według Google’a tak jest łatwiej. Na szczęście w tym okresie nie obowiązuje dwutygodniowa kwarantanna, a słowacka policja nie zatrzymuje mnie, by sprawdzić komplet bezpieczników.

    Najbardziej przeraża, że wszędzie jest ciemno. Raz zza pagórka wyłania się księżyc. Innym razem lisie oczy świecą niebiesko na poboczu. W rykowisku jeleni słyszę niedźwiedzie, w pohukiwaniu sów – wilki. Halucynacje. Zamykam okna, przez które wpadają prawdziwe ćmy.

    Codziennie pokonuję 17 km z Gorlic do Kunkowej. Pierwszego wieczoru mijam stuletnie łemkowskie kapliczki w lesie, skręcam w złym kierunku. Od kwadransa nie mam zasięgu. Widzę okna agroturystyki na wzgórzu, ale nie mogę do niej dojechać. Grunt jest coraz bardziej grząski. Wykręcam, próbując oszacować w ciemności, gdzie kończy się droga, a zaczyna rów. Nagle: światła drugiego samochodu. A przecież to miejsce nie wygląda na uczęszczane, zwłaszcza nocami. Pomiędzy zawałem a nadzieją, decyduję się jednak prosić o pomoc. Zanim zdążę uchylić okno, kierowca otwiera już drzwi i zamaszystym ruchem ręki pokazuje, by jechać za nim.

    – Od razu wiedziałem, że to pani, nikt inny tu nie jeździ.

    Tego samego wieczoru mylę drzwi w budynku agroturystyki i wparowuję do pokoju zaskoczonych sąsiadów.

    Do Gorlic przyjeżdżam w czasie Festiwalu Zygmunta Haupta – od początku mam takie założenie. Zobaczyć mały festiwal ważnego wydawnictwa w (uwaga, będzie oksymoron) centrum najdzikszego regionu Polski. Zobaczyć kawałek południa kraju, które znam słabo (bo daleko) i nie latają doń tanie linie. Chęć podróży napędza poczucie zamknięcia, nieustające od marca lockdowny i brak szczepionki na Covid-19. Jadę więc w obce miejsce, ciesząc się z bycia w drodze. Gdyby coś miało być nie tak – jestem przecież zasłonięta maseczką. Mogę wierzyć, że mnie nie widać.

    Drugiego dnia zatrzymuję się przed Gorlickim Centrum Kultury i szukam na parkometrze informacji o sposobie płatności. Obok mnie para. On wygląda nawet znajomo. W połowie zasłonięty maseczką może być jednak każdym. Ona pyta o drobne na parking. Od lat nie noszę ze sobą gotówki, więc już wiem, że sama też muszę szukać innego miejsca. W budynku Gorlickiego Centrum Kultury mijamy się jeszcze kilka razy. On zerka kilka razy w moją stronę, odrobinę za długo, by można to uznać za przelotne spojrzenie (jak u ludzi przypadkowo jadących naprzeciwko siebie tym samym autobusem). „Facet się gapi, bo ty się na niego gapisz! Chce wiedzieć, o co ci chodzi” – myślę. Po którymś ze spotkań autorskich podchodzi:

    – Hania?

    – Paweł? – odpowiadam pytaniem.

    Tłumaczymy się w pełnych kurtuazji słowach. Znamy się z Gdańska, najwyraźniej musieliśmy jednak dojechać aż tu, by spotkać się i porozmawiać. Ostatniego dnia we troje popijamy niedobrą, słoną wodę w jednym z przygranicznych uzdrowisk. To moje ulubione spotkanie z całego wyjazdu.

    Trzeciego dnia, opiekunka mojej praktyki, Kasia, zabiera mnie do baru mlecznego „Wojtek” przed objazdem gorlickich bibliotek. Jem posiłek bajecznie tani, do tego wegetariański, inny niż pizze zamawiane z dostawą na festiwal. Domawiam kompot. Rozmawiamy, gdy czuję strugę krwi spływająca z nosa… do kompotu. Po prostu. Teraz już jestem sensacją w barze, śledzoną milczącymi, ale w gruncie rzeczy wiele mówiącymi spojrzeniami. Spędzam w łazience najbliższe pół godziny, próbując zatamować krwotok, niczego nie dotykać, nie pobrudzić sukienki i nie utonąć w poczuciu kompromitacji. Kasia zostaje na pastwę spojrzeń. Kiedy wychodzimy, zaczyna lać. Pierwsze krople są ciężkie i wzbijają kurz z suchej ziemi. Potem po raz pierwszy od lat jestem tak blisko burzy. Grzmoty brzmią jak wyburzanie sufitu tuż nad głową.

    Czwartego dnia przed festiwalem wybieram się na górę Rotundę, na której szczycie zaprojektowano zjawiskowy cmentarz wojenny. Cmentarz wojenny nr 51. Ponumerowane cmentarze nie przestają mnie zadziwiać. Wchodzę od strony Regietowa. Zejść postanawiam inną drogą. Cały czas podjadam jeżyny z krzaka. Jednak wbrew optymistycznym założeniom szlaki nie schodzą się w tym samym miejscu na dole. Wychodzę w Zdyni. Sprawdzam mapę. Do samochodu mam 9 km pieszo. Już wiem, że nie zdążę. Przypadkowych mieszkańców pytam o drogę. Wskazują na górę. Pytam o autostop, bo tylko, jeśli uda mi się szybko znaleźć w pobliżu samochodu, dojadę do Gorlic na czas.

     – Proszę pani, tu nic nie jeździ – mówi mężczyzna z koszem grzybów na tylnym siedzeniu opla i radzi mi dreptać na Rotundę. Uparcie idę najszerszą we wsi drogą. I tak jestem przegrana.

    Nie mija dziesięć minut, kiedy wraca. Zatrzymuję ten jedyny jadący samochód przypadkowo. Z daleka nie poznaję ani opla, ani grzybiarza.

    – A, to pan! Przepraszam.

    – Niech pani wsiada, jadę do szwagra oddać prostownik. Do Regietowa.

    Każdy pretekst jest dobry, żeby pojechać do szwagra. Czuję wdzięczność. Po drodze grzybiarz opowiada o życiu w Zdyni. Uwielbia przyrodę, w mieście to on by nie mógł, ale tutaj też żyć nie lubi.

    – A co tutaj robić. Pracy nie ma, rozrywek nie ma. Na zakupy się tylko podjedzie do Gorlic. No miasto jest, ale co to za miasto, też takie byle jakie.

    Rotunda to jedno z tych miejsc, gdzie prowadzi szlak, gdzie stoją tablice. W wielu innych nie ma nic poza wciąż owocującymi jabłoniami wśród pustki, gładzonymi kamieniami, które mogły być częścią fundamentów. Po roślinach łatwo rozpoznać, gdzie mieszkali Łemkowie. I po kapliczkach. Chciałoby się stwierdzić, że oprawcy najwyraźniej bali się tego „obcego” boga, ale byłoby to niesprawiedliwe wobec innych zniszczeń i mijałoby się z prawdą. W każdym razie kapliczki stoją. Nawet po kilka w jednej „wsi”. Nazywam je wsiami, ale to często tylko nazwy miejscowości na mapie, miejsca, w których nie ma żywych ludzi. Choć można zobaczyć, gdzie byli. I gdzie dokładnie stały domy. W Czarnem na środku łąki stoją drzwi. Drzwi do nieistniejącej wsi. Panuje cisza absolutna. Tylko muczenie dowodzi, że gdzieś nieopodal istnieje życie.